Witaj.
Może nie będę oryginalna, ale życzę Ci
szczęścia w życiu, żebyś nigdy już nie zaznała smutku, zdrowia, życia więcej
niż 100 lat oraz czego tylko zapragniesz.
„We rarely grow when we’re happy. We grow when we hurt.” Mam nadzieję też, że w Twoim przypadku będzie odwrotnie, że ‘’dorośniesz’’
– wiesz, o co mi chodzi ;).
PIEC DO TRUMNY
ROSE
-
Chcesz sfałszować swoją śmierć?
Nie
dowierzałam temu, co właśnie usłyszałam. Mogłabym przysiąc, że nigdy nie
posunie się aż tak daleko. Brakowało nam pieniędzy, to fakt, no ale to nie
powód, żeby robić takie rzeczy. Przecież tyle razy mu powtarzałam, że to nic,
że zwolniono mnie z pracy, że zdobędę nową i wszystko powróci na dawny tor –
ale on był pesymistą, oraz człowiekiem szukającym rozwiązań. No ale, cholera,
fałszowanie swojej śmierci już było przegięciem.
-
Tak, kochanie – potwierdził mój mąż. – Mówię ci to już chyba po raz dziesiąty.
-
I jak zamierzasz to zrobić?
Lukas
udawał, że nie wyczuwa histerii w moim głosie. Uśmiechnął się jak gdyby nigdy
nic, po czym pogładził moje czarne niczym noc włosy.
-
Już ci mówiłem – szepnął. – Znam człowieka, który się zgodził dla mnie udawać
szaleńca… chociaż ta rola nie będzie jakoś szczególnie wielka. Ogólnie, to ten
mój kolega zajmuje się braniem hajsu za siedzenie w więzieniach, dość krótkie
zresztą, bo specjalizuje się także w szybkiej z nich ucieczce. Działa w ten
sposób, że łapią jego, a ten, za kogo miał siedzieć ma spokój. Specjalnie dla
mnie zgodził się wziąć udział w trochę innym… projekcie. Za darmo. Moja śmierć
nastąpi podczas wesela Scarlet. Nie masz za dużo roboty – musisz tylko grać
zaniepokojoną i pytać wszystkich, gdzie mogę być. Koło godziny dwudziestej
trzeciej zjawi się Bezimienny, bo tak naprawdę nie wiadomo, jak ma na imię
więzienny kolega, przerywając imprezę i wykrzykując, że jeśli wszyscy goście
nie zejdą do piwnicy, umrę. To ja wybierałem z córką salę weselną, więc
wszystko będzie idealnie. Gdy wszyscy znajdą się tam, gdzie się znaleźć powinni,
Bezimienny w fartuchu lekarza wsadzi mnie, ale to w rzeczywistości będzie
przebrana za mnie kukła – jak zrobiona, to już nie zdradzę – nie chcę, żebyś
dostała ataku serca, wsadzi mnie do trumny z jasnego drewna, a następnie trumnę
wpakuje do stojącego w piwnicy pieca. Wszyscy będą przerażeni i na pewno
uwierzą w to, że odszedłem. Nikt nie będzie wątpił. Ty dostaniesz pieniądze z
mojego ubezpieczenia, które mi przekażesz. Wyjadę z kraju, a ty za jakiś czas
do mnie dołączysz. I tak jak ja, zrobisz sobie operację twarzy, ażeby cię nikt
nie mógł rozpoznać. Zaczniemy nowe życie… Teraz wszystko jasne, kochanie?
KOWALSKI
Właśnie
podnosiłem się z łóżka, gdy usłyszałem dźwięk dzwonka. Kogo tu przywiodło?! W
dodatku o tej porze?! Czy ci ludzie nie potrafią się choć trochę wstrzymać z
napadaniem na mój sen?! Zerknąłem na czerwony zegarek na ścianie. Cyfry
zamazane. No tak, okulary. Kiedy już te znalazły się na moim nosie, pospiesznie
wciągnąłem byle jakie spodnie i pobiegłem otworzyć drzwi, myśląc o tym, żeby zerwać
czerwone dziadzie z szelkami w cyfrach z mojej białej, pięknej ściany. Przed
sobą ujrzałem zaskoczonego białowłosego faceta. Facet był trochę niższy ode
mnie - na oko jakieś 185 cm, posiadał spory brzuch, duże oczy oraz smukły, jak
na niego, nos. Miał tyle samo lat, co ja, czyli 36. Jego ubranie prezentowało
się nawet nieźle, chociaż żółta bluzka jakoś mi nie grała z tymi ufarbowanymi
na biało włosami. Znajomy wskazywał na mnie podejrzanym przedmiotem –
mianowicie fiolką – tyle że nie dało się dostrzec jej zawartości, ponieważ
szkło było osłonięte zielonym… Nieważne, czym. Miałem teraz ważniejsze sprawy
na głowie.
-
Czy wam, kurwa, nie mówiłem, że macie mnie nigdy o tej porze nie budzić?!
-
Przecież południe dawno minęło – zauważył Rico.
-
Kurwa.
Znajomy
wywrócił oczami, a następnie zepchnął mnie na bok w celu dostania się do
wnętrza mojego domu. Jak zwykle brak kultury. Tak jak się tego spodziewałem,
mężczyzna polazł prosto do kuchni i zajął się grzebaniem w lodówce. Robił tak
za każdym razem, gdy się tu zjawiał, wiecznie głodny, ciągle pasąc swój brzuch.
Nic, tylko narzekał, że coś miało być, a tego nie ma. A kim ja, do cholery,
jestem?! Zaopatrzeniowcem lodówkowym?! I gdzie on się, do licha, pcha z tą
substancją?!
-
Nie zmieszaj tego czasem z moim żarciem – upomniałem, jednak on jedynie
wzruszył ramionami.
Bęc,
bęc… Cztery razy bęc. Cztery kartony z mlekiem upadły na podłogę. Z jednego
zaczęła wypływać biała ciecz. Nie no, to już było totalne przegięcie! Zresztą,
żadna nowość. Jemu zawsze odbija.
-
Opanuj móżdżek, Rico!
-
Co?! – odwrócił się przodem do mnie białowłosy. – Mleko jest niezdrowe! Mleko
szkodzi!
-
A ja mam w dupie to, co ty myślisz! – ryknąłem. – Ja mogę nawet wódkę w lodówce
trzymać i tobie nic do tego!
Rico
uśmiechnął się z dziwnym blaskiem w oczach.
-
No bo trzymasz – rzekł.
A
ten skąd wiedział?! Nigdy mu nie pozwalałem na zobaczenie drugiej lodówki. Ba,
nie pozwalałem mu nawet na wchodzenie do piwnicy, Nigdy mu również o małej
tajemnicy nie wspomniałem, a drugich kluczy do mojego domu nie posiadał.
Pozostawało tylko jedno…
-
Włamałeś się do mojego domu?!
Rico
pokiwał głową, po czym wyjął z lodówki ser pleśniowy i usiadł przy stole.
-
Zdajesz sobie sprawę, że wypasione okna posiadające klamki od wewnątrz oraz
zewnątrz ci po prostu nie służą? – Zaczął bawić się fiolką. – Każdy się może
wcisnąć, chociażby po to, żeby ci coś z tej lodówki zwinąć i sprzedać,
zarabiając pachnącą kasą kasę. Swoją drogą, dziwne miejsce na przechowywanie
mety… - Wstał z krzesła, a kolejno zbliżył się do szafek w poszukiwaniu
najprawdopodobniej chleba. Zachichotał. – I koki… Wiele tego tam masz, bracie.
Prawdziwe wykopalisko skarbów.
-
Nie ma gdzie tego trzymać – wycedziłem przez zęby.
Miałem
go już serdecznie dość – szczególnie po tym, czego się właśnie dowiedziałem.
Jak mogłem być aż tak głupi, by nie zauważyć, że jakiś typek z ciemnej strony
dybie na mój towar?! Najchętniej bym go zastrzelił – tak szybko i czysto,
prosto w czoło - kiedy by się odwrócił. Jeden strzał i po odwiecznym kłopocie.
Ale pistolet leżał sobie w jednym z moich pokoi na górze, a mi nie chciało się
po niego iść. I wtedy o czymś pomyślałem. Kurde mać, chyba mi go nie zabrał!
Popędziłem w kierunku wyjścia z pomieszczenia, gotów to sprawdzić.
-
Nie bój się, spluwy ci nie ukradłem – dobiegło z tyłu. Zatrzymałem się jedną
nogą w kuchni, drugą zaś poza nią. – I znalazłem chleb! Nie no, Kowalski,
czerstwy! Brawo!
Wściekły
jak osa, postanowiłem, że jednak lepszym wyjściem będzie zostać z tym typem niż
pozostawić go samego, dając mu przyzwolenie na demolkę kuchni. Wolałem się nie
zastanawiać, co by z niej przeżyło jego destrukcyjne natarcie.
-
Potrafisz czytać w myślach – zakpiłem. – I co ci, kurwa, przeszkadza mój chleb?!
Jedz taki, jaki ci dają!
-
Mówi się „żryj” – poprawił Rico.
Ukroił
kawałek sera, posmarował kromkę chleba masłem i nałożył na nią plaster
ukrojonego produktu. Ser pleśniowy i chleb? Myślałem, że się uduszę ze śmiechu.
A Rico, rzecz jasna, popuścić mi tego nie mógł. Spojrzał na mnie spode łba, a
jako żeśmy siedzieli naprzeciw siebie, dało to komiczny efekt. Następnie zdjął
wieczko z fiolki i pogrążył się w oglądaniu jej zawartości. Minę miał przy tym
rozbrajającą. Normalnie masochista.
-
Co to jest? – zapytałem.
-
Strychnina – odrzekł pytany. – Na Szeregowego, co śmierć chce sfałszować. Słyszałem,
że chcesz się ludzia pozbyć.
I
zajął się jedzeniem. Wiadomo było, że długo bez niego nie wytrzyma.
Towarzyszyło mu zawsze od kiedy tylko pamiętałem. Jego dieta opierała się na
tym, „co organizm chce i potrzebuje”.
-
Masz tu te kryształy?
-
No – przytaknął towarzysz.
-
Będę musiał wysterylizować lodówkę.
I
chyba całą kuchnię, pomyślałem. Nie zamierzałem umrzeć jak prawdziwy idiota,
chociaż… gdybym spożył za mało, na śmierci by się to nie zakończyło. Zresztą, u
Rico istniało większe prawdopodobieństwo skończenia życia. To on się bawił
strychniną, nie ja.
-
Rico, daj mi to – rozkazałem.
Mężczyzna
zgodnie z poleceniem podał mi żądany przedmiot – ale takim ruchem, jakby czynił
to z wielką ochotą, co było dla mnie podejrzane. Czułem się tak, jakby znikąd
wyrosła przede mną wróżka zębowa, chętna podarować mi oczyszczenie z wampirów
energetycznych i innych tego rodzaju ciemnot wpychanych ludziom. No, może
trochę inaczej. Niespodziewanie na stół wypadł jeden mały, biały kryształ. No
wiedziałem! Wiedziałem, że coś takiego się stanie!
-
Rico, leć po papier!
-
Ah co, ja kłopic na posylki?
-
Tak! – wrzasnąłem.
Rico
wzruszył ramionami, po czym z wielkim rozbawieniem wykonał zadanie. Wtedy coś
mi się przypomniało.
-
A ty skąd w ogóle wiesz, że chciałem Lukasa uśmiercić?!
Musiałem
się dowiedzieć, skąd to wiedział. Może ktoś mnie szpiegował, a ja nie miałem o
tym pojęcia?
-
Kogo?! – towarzysz wlepił we mnie gały.
Co?
Nie wiedział, że Szeregowy ma tak na imię?! Byłem na granicy wytrzymałości.
Każdy najbardziej zidiociały idiota świata domyśliłby się, o co chodzi, ale nie
– on zawsze musiał udawać jeszcze bardziej zidiociałego idiotę. Najlepiej
byłoby mu wlepić w te ślepia jakiś klej, ażeby się skręcał, że mu je zakleiłem.
Takich powinno się uczyć dyscypliny. Na za dużo mu pozwalałem. No ale musiałem
i pozwolić tym razem, bo go potrzebowałem. Ale do czego ja go, kurwa,
potrzebowałem?!
-
Tak się, kurwa, nazywa – powiedziałem najspokojniej jak się dało, z nutą złości
w głosie.
-
Aha.
Palant
oczywiście nie mógł uraczyć mnie czymś więcej.
-
To skąd wiesz?!
-
Założyłem podsłuch – przyznał się Rico, przerywając konsumpcję. – Aż tak bardzo
nienawidzisz Ruskich?
-
Ciebie też! – ryknąłem, a następnie pozbyłem się kryształu leżącego na stole.
-
Dlaczego?
-
Bo ich, kurwa, bronisz!
-
Kowalski, zrobiłbyś coś dla mnie? – białowłosy mężczyzna uniósł wzrok.
Nie!
Nie zamierzałem nic dla tego masochisty robić, ani w ogóle dla kogokolwiek – no
chyba, że miałem iść za kogoś do paki, a Rico na pewno nie miał zostać w
najbliższym czasie aresztowany.
-
Chodzi o sfałszowanie mojej śmierci… - kontynuował białowłosy. – Skoro robisz to
dla Szeregowego, to dla mnie też mógłbyś, tylko naprawdę, bo zdechnięcie mi się
nie opłaca.
-
Nie wiem, po co ci to – rzekłem chłodno.
-
Dla frajdy.
-
Zażyj przed kupą ludzi tetrodotoksynę i po sprawie. Spektakularna udawana
śmierć udana.
Czy
to było naprawdę takie trudne? Może i mało wymyślne, ale każdy zwykły
śmiertelnik by się nabrał. Rico wcale mnie nie potrzebował. Zacząłem sobie
wyobrażać, jak kroją jego ciało – nie tylko dlatego, że byłem na niego
wkurzony, ale tak po prostu – bo musiałem sobie właśnie w tym momencie coś wyobrażać.
Cięcie zaczynane jest od brzucha i pnie się w górę aż do szyi. Krew tryska
niczym strumień. Ciemnoczerwona żywa istota brudzi dwóch lekarzy sadystów.
Jeden z nich ma znajome ciemne włosy, znajome zielone oczy oraz pozostały
kawałek twarzy, którego nie zakrywa maska ochronna. To mężczyzna. Skipper. Był
sanitariuszem – był, dopóki się nie wplątał w jakąś aferę i go nie zabili.
Genialny facet. Lubił się wprawdzie trochę rządzić, ale świetnie się razem
dogadywaliśmy. Drugi osobnik to człowiek w okularach, łysy. To jego najbardziej
pobrudziła krew, ale on wcale się nie gniewa. Pod maską musi kryć się uśmiech.
Ten sadysta to ja.
Całymi
godzinami czekałem na ten moment. Wreszcie nadszedł czas, żeby się zemścić. Nie
mogło być lepszej okazji. Ruskich trzeba tępić. Nosząc na sobie lekarski fartuch,
wlazłem na sam środek sali. No to teraz będzie zabawa, pomyślałem.
-
Koniec imprezy – odezwałem się.
Zrobiło
się bardzo cicho. Ludzie przestali tańczyć, a orkiestra grać. Co do jasnej
ciasnej?! Jeszcze nawet nie wyciągnąłem pistoletu! W takim miejscu przecież nie
mogli się domyślić, „kim jestem”. Na weselu dosłownie każdy mógł zgrywać wariata
i nikt nie uznałby tego za podejrzane. Zacząłem tańczyć, nieco opóźniając
moment poinformowania ludzi, że ojciec panny młodej zginie, jeśli mnie nie
posłuchają i nie zejdą za mną do piwnicy. Musiałem się najpierw dowiedzieć, co
się tutaj dzieje. Jednakże ludzie nie zareagowali na moje wygłupy tak, jak się
tego spodziewałem. Nie zaczęli się śmiać. Nie dołączyli do mnie. Po sali
rozeszły się jakieś szmery. Niestety, udało mi się jedynie wyłapać słowo
„krew”. Czyżbym coś przeoczył? – zaniepokoiłem się. Na rękach, spodniach czy
nogach nie było ani odrobiny czerwieni. Winowajcą okazał się fartuch. Napisano
na nim „zabójca Ruskiego”. Wiedziałem, kto to zrobił. Nie mógł tego zrobić nikt
inny tylko Rico. Ale czy on nie mógł zachować naszych planów dla siebie?! Chociaż…
to miało sens. Dla wszystkich śmierć Lucasa miała za zadanie wyglądać prawdziwie.
Jedynie jego żona nie wiedziałaby, że naprawdę to jest prawdziwa. Wyjąłem
spluwę z dobrze zamaskowanej kieszeni fartucha, po czym zacząłem się śmiać
niczym obłąkany, który dopiero co opuścił psychiatryk.
-
Od razu wyczuliście, że nie żartuję – zauważyłem. – Ah, ten napis jest taki
magiczny. Ruscy muszą umrzeć, Ruscy muszą umrzeć! Śpiewajcie ze mną! Ruscy
muszą umrzeć!... No, jednego Ruskiego to mogę ocalić, ale jest pewien warunek…
SZEREGOWY
Piwnica
wyglądała dość niecodziennie. Była olbrzymia – i zakurzona, jakby od dawna nikt
tu nie zaglądał. Wszędzie stały regały z tajemniczymi rzeczami, a po podłodze
walało się mnóstwo nieużytecznych rzeczy – niektóre z nich wyglądem
przypominały opakowania po jedzeniu. Sufit natomiast był niemalże oblepiony
pajęczynami. W jednym z rogów po mojej prawej urządził sobie swe lokum ogromny
czarny pająk. Odnosiło się wrażenie, jakby człowieka obserwował i tylko się
czaił, żeby spuścić się w dół i zaatakować. Nie chcąc na niego patrzeć,
przeniosłem wzrok na trochę niższy poziom, gdzie powitała mnie jeszcze gorsza
niespodzianka – dwie pokryte grubą warstwą kurzu ludzkie czaszki, widniejące
jako trofeum na jednym z regałów. Spoczywała pod nimi swobodnie jakaś pożółkła
kartka papieru, lecz wolałem nie sprawdzać, co się na niej znajduje.
Stwierdziłem, że najlepiej będzie przedostać się przez piwnicę, nie patrząc na
boki. Nie miałem pojęcia, po co Bezimienny chciał mi pokazać, jak przeobraził to
miejsce. Miałem przez niego gęsią skórkę i gdy na końcu pomieszczenia ujrzałem
wreszcie ten piec, w którym miała zostać spalona moja kukła, prawie uwierzyłem
w to, że umrę. Na szczęście zaraz potem dostrzegłem mojego martwego sobowtóra i
to mnie uspokoiło. Uśmiechnąłem się.
-
Widzę, że zadowolony – powiedział łysy facet w okularach, mający na sobie strój
lekarza – Bezimienny.
Towarzyszył
mu trochę niższy białowłosy mężczyzna, mniej więcej w tym samym wieku, choć
mógł być nieco starszy. Śmieszyło mnie to, że obaj osobnicy wyglądali jak
kompletne przeciwności: jeden łysy, drugi posiadający włosy, jeden chudy, drugi
gruby, jeden noszący okulary, drugi nie.
-
Chyba nie mógłbym nie być w obecnej sytuacji – uśmiechnąłem się, tym razem do
mojego rozmówcy. – Jakoś nie wierzę, że zgodziłeś się to wszystko zrobić dla
mnie za darmo, no ale w końcu koledzy tak robią.
Towarzysz
łysego zaczął chichotać. Dopiero teraz zauważyłem, że wygląda jakby brakowało
mu piątej klepki i nosi jakieś łachy. Przez chwilę myślałem, że nie wytrzymam i
pójdę z chichotem w jego ślady, lecz mój kolega uciszył go groźnym spojrzeniem.
Uciszył, ale na kilkanaście sekund, bo typek znowu zaczął się chichrać, a do
tego uruchomił stojące nieopodal radio. Podkręcił je tak, że sądziłem, że lada
moment stracę słuch.
…
It’s the eye of the tiger
It’s the thrill of the fight
Rising up to the challenge
Of our survival
…
Co
dziwne, Bezimiennemu wcale ta muzyka nie przeszkadzała, a wręcz zaczął się
gibać w jej rytm. Jego współpracownik zajął się robieniem dosłownie tego
samego. Rozmowa z wariatami – pomyślałem. – Nikt nie jest po twojej stronie i
nawet, gdy ci coś obiecali, mają to głęboko gdzieś. Zresztą, ktoś normalny nie
podjąłby się fałszowania twojej śmierci. Eh, trzeba będzie wyjść. Opuszczenie
piwnicy wydawało mi się o wiele lepszym wyjściem niż wyłączenie im tego radia –
gdybym przystał na drugą opcję mogłyby wystąpić problemy, bo sądząc po ich
dotychczasowym zachowaniu, byli nieźle świrnięci. Odwróciłem się, po czym
ruszyłem przed siebie. Wtedy muzyka przestała grać.
-
Mamy przecież sprawę do omówienia – rzekł mój znajomy.
Bezimienny
spojrzał na zegarek. Wiedziałem, że za chwilę uda się do gości i rozpocznie
przedstawienie. Już niedługo wszyscy uznają mnie za nieżywego. Będą płakać,
będą wspominać ślub mojej córki jako coś tragicznego. Nie chciałem, by Scarlet
zniszczono uroczystość weselną, lecz nie miałem innego wyjścia. Innej okazji
nie było. Trochę żałowałem, że nie powiedziałem córce o tym, że śmierć zostanie
sfałszowana. Miałem wiele okazji – zwłaszcza, gdy wybierałem razem z nią salę
weselną, ale jakoś jej nie powiedziałem. Sam zerknąłem na zegarek. 22:50. Już
prawie czas.
-
Kowalski, idź już – białowłosy ponaglił łysego. – Im szybciej to skończymy, tym
lepiej.
Kowalski?
Czy to jego prawdziwe czy fałszywe nazwisko? Jeżeli prawdziwe, nie podobał mi
się kraj, z którego pochodził. No ale skoro kolega, to chyba kolega mnie nie
zabije czy coś. Ale powinien mi chociaż powiedzieć, jakiego używa pseudonimu,
jeżeli to był pseudonim. „Kowalski” rzucił swojemu kompanowi, któremu brakowało
mózgu, zaniepokojone spojrzenie, a następnie opuścił piwnicę.
-
No to zostaliśmy sami – westchnąłem.
Białowłosy
wcale tego nie skomentował. Zabrał się przygotowywaniem trumny, co wyglądało
nieco dziwacznie, ponieważ uzbroił się w pędzel oraz ciemnoczerwoną farbę.
Kiedy skończył, na jasnym drewnie widniał napis „śmierć Ruskim”.
-
Spokojnie, to dla efektu – powiedział. – Wskakuj! Mamy mało czasu.
-
Ale do trumny?
Nie
dowierzałem własnym uszom. Przecież w trumnie miała zostać umieszczona moja
kukła, po czym spalona razem z nią na oczach wszystkich zebranych.
-
Tak – padła odpowiedź. - Spokojnie, będziesz miał czym oddychać. Zadbaliśmy o
to. Najpierw musimy pokazać ludziom, że to ty znajdujesz się w trumnie, że to
nie jest żadna podpucha, a Kowalskiemu zastraszanie raczej długo nie zajmie,
więc… właź i nie marudź!
Czułem,
jak niepokojąco szybko rośnie temperatura. Wiedziałem, że coś jest nie tak.
Sporo czasu minęło. Zbierało mi się na wymioty. Stopień w górę, stopień w górę…
Nie potrafiłem określić, jak było gorąco. Czułem się strasznie. Zamknięty w
upale, przed którym nie mogłem uciec. Miałem wrażenie, jakbym się topił, jakbym
krwawił. Wszystko mnie bolało – jakbym się pokroił w kostkę i wrzucił do
wrzątku. Ból rozdzierał moje ciało. Próbowałem się wydostać. Waliłem pięściami
i nogami - właściwie wszystkim, czym się dało - w drewno, mając nadzieję, że
mnie ktoś usłyszy i wyciągnie. Ale nie mieli mnie wyciągnąć. Taki był ich plan.
Wykończyć mnie. Modliłem się, żeby Kowalski przyprowadził wreszcie ludzi. Może
by coś usłyszeli i mnie uratowali. Wrzeszczałem jak opętany. Parzyło. Darłem
się coraz głośniej. Nawet nie wiedziałem, że mój głos potrafi być aż tak
głośny. Zaraz będzie po wszystkim. Spłonę w piecu. Nie! Ratunku! Na chwilę
zabrakło mi powietrza w płucach, ale kiedy je odzyskałem, nawet nie miałem siły
krzyczeć. Ogień mnie uciszał. Płonąłem wraz z trumną.
RICO
Jaki
z tego Szeregowego młot. Poszło wyśmienicie łatwo. Kowalski się ucieszy.
Chociaż szkoda, że nie miałem okazji użyć tej strychniny, no ale teraz mogę się
przynajmniej na nią pogapić – pomyślałem. Już sięgałem po fiolkę, kiedy
okularnik przyprowadził ze sobą chmarę weselną. Z wrażenia upuściłem trzymany
przedmiot na podłogę, w efekcie czego wysypała się jego zawartość. Mężczyzna
chętnie by się na mnie wydarł, lecz musiał się powstrzymać ze względu na ludzi,
których ze sobą przywlókł. Zbliżył się do mnie z kwaśnym wyrazem twarzy z
zamiarem przekazania jakiejś wiadomości.
-
Już go zabiłeś? – zapytał niemalże szeptem.
-
Ta – bąknąłem.
-
Co ty, kurwa, narobiłeś?! – Kowalski nie umiał pohamować się na dłużej.
Wybuchnąłem
głośnym śmiechem. Jak zwykle przesadzał. A poza tym, przecież ja jestem obowiązkowym
człowiekiem i mu chętnie mój skarb posprzątam – pomyślałem. – Zwłaszcza, że
będę mógł go odzyskać. Chyba odkryłem powołanie. Skierowałem wzrok na gości,
ciekawy ich reakcji. Jak zawsze to samo. Stali jak sparaliżowani. Gamonie! Nie
próbowali nawet ratować – ble – Lukasa. Zresztą dobrze im tak.
-
Tak, tak, wasz chłoptaś już nie żyje – odezwałem się, nadal krztusząc się ze
śmiechu. – Możecie mykać stąd jak najprędzej. – Kątem oka zauważyłem potężnie
wściekłe spojrzenie okularnika. – Kowalski, pomyliłem kwestię czy coś?
-
Przez ciebie muszę ich wszystkich zagazować!
-
Aha, w porządku – mruknąłem. – Tylko taka mała wskazówka – nie mówi się
potencjalnym ofiarom, co się zamierza z nimi zrobić, kiedy mają jeszcze szansę
ucieczki.
Wszystko
się udało. Z całego wesela zrobiły się zwłoki, mam z powrotem moją strychninę i
mogę się na nią patrzeć do woli, Rusek zabity. Szkoda tylko, że żona
Szeregowego nie przeżyła, bo miałaby co opowiadać i za co cierpieć, no ale nie
ma na co narzekać. Można tylko świętować.
- Piątka, Kowalski!
-
A to za co? – zapytał łysy mężczyzna.
Leżał
na podłodze pod tą słynną lodówką, w której trzymał wódę, kokę, metę i inne
rupiecie. Ja byłem lepszy, bo stałem nad nim i zaczepiałem swoje ślepia. Gdyby
się tyle nie wciągało, to by się nie wyglądało jak ćpun, Kowalski. Chociaż…
skoro wygraliśmy, to chyba wyglądanie jak ćpun nie było wcale takie złe.
-
Zagazowaliśmy całe wesele!
Ten
tytuł dlatego, że ‘gwóźdź do trumny’ oznacza jakąś porażkę, a tu w sumie mamy
do czynienia z porażką Szeregowego. Co do pieca, to domyślasz się, dlaczego ;).
Taka
gra słowna.
Trochę
zwariowane to opowiadanie i raczej tego typu chyba nie są w Twoim stylu
zbytnio… Zresztą nie wiem, bo nie znam Cię dostatecznie długo. Mało się
wypowiadasz na konferencjach.
Jeszcze
raz życzę wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że spodobał Ci się ten… twór.
(:
Sensei
aka Andromeda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz